Szczęście publiczne w Podłężu

dr hab. Ewa Bobrowska, Instytut Pedagogiki UJ

„…zbudowanie takiej instytucji nie jest zadaniem łatwym. Podejmując się tego, uruchamia się procesy porównywalne do małej, lokalnej rewolucji. Bez wątpienia dojść wtedy musi do starcia z hamującymi ją konserwatywnymi siłami, mogą lub nawet muszą pojawić się też ofiary tej rewolucji.”

O tym, że społeczeństwo obywatelskie uda się zbudować w Polsce, przestaliśmy już marzyć. Samo to pojęcie dla większości jego zwolenników stało się wyblakłe i nieatrakcyjne, dziś desperacko szuka się innych terminów, takich jak partycypacja obywatelska, albo ruchy miejskie, bo nikogo nie przekonują już tak zwyczajne rzeczy jak aktywność obywatelska. Przytłoczona takimi myślami po ogłoszeniu kolejnych wyników badań potwierdzających tę diagnozę nieoczekiwanie trafiłam nagle na sygnał zapowiadający jakąś zmianę.

Stało się to, gdy spotkałam dwoje raczej niezwykłych, młodych ludzi, którzy podczas całej naszej rozmowy – jak to sobie później zapisałam – uśmiechali się. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w końcu wielu zadowolonych z życia osób żyje wokół nas, gdyby nie to, że robili to mówiąc o swojej pracy, ona zaś miała miejsce w domu kultury – instytucji o tak złej marce, że niechętnie o niej mówią nawet studenci animacji. Beata i Maciek – twórcy domu kultury w Podłężu, z którymi prowadziłam tę rozmowę – twierdzą jednak, że praca w tej instytucji jest wspaniała, że nic innego nie przynosi im takiej radości a nawet szczęścia. Pomyślałam wtedy, że być może są oni dowodem na to, iż społeczeństwo obywatelskie jest jednak możliwe i – co więcej – dom kultury może mieć w tym udział, skoro w nim właśnie doświadczyć można publicznego szczęścia. Potem odbyliśmy z Beatą i Maćkiem kilka dalszych rozmów, odwiedziłam też ich dom kultury, nie zmieniło to mojego pierwszego wrażenia, przeciwnie – utwierdziłam się w przekonaniu, że stało się tu coś, co na tle dzisiejszej polskiej codzienności jest wyjątkowe, a co jednocześnie wpisuje się w pewne uniwersalne, znane z różnych społeczeństw i okresów doświadczenia. Wyjątkowość podłęskiego domu kultury polegałby zatem przede wszystkim na tym, że skądinąd znane wzorce udało się tu zaszczepić w opornym, niesprzyjającym im środowisku.

Za stołem świata

Podczas jednego ze spotkań „Za stołem świata” Miao z Chin przygotował wspólną kolację razem z mieszkańcami Podłęża

Kiedy szukam jakiegoś klucza, który pozwoliłby uchwycić jego specyfikę, nieodmiennie nasuwa mi się pojęcie sfery publicznej a wraz z nim wprowadzone przez Hannah Arendt – publiczne szczęście. Wokół tych pojęć zbudowane będą zatem te krótkie rozważania, dzięki nim stanie się też jasne, dlaczego dom kultury w Podłężu łączę ze społeczeństwem obywatelskim, mimo iż większość instytucji tego typu ma dziś w Polsce niewielki z tym związek.

Z badań wynika, że typowy dom kultury jest dziś podobny raczej do szkoły, niż otwartej instytucji publicznej, a jeśli gromadzi uczestników, to są to częściej dzieci, albo korzystający ze specjalnej, skierowanej do nich oferty ludzie starsi. Taki dom kultury działa rutynowo, schematycznie, dlatego nie wyzwala żadnej nowej energii społecznej. Raczej nie mają takiej siły także uznawane za najlepsze wśród tych instytucji ośrodki, które przybierają formę czegoś w rodzaju kombinatu kultury, z przygotowywaną przez profesjonalistów bogatą ofertą kursów i innych zajęć. Na tym tle to, co dzieje się w Podłężu jest faktycznie nietypowe.  Pełno tu ludzi, w różnym wieku, w tym także tych, aktywnych zawodowo, którzy przychodzą w rozmaitych porach, czasem posiedzą by pogawędzić, a czasem bardzo są czymś zajęci, tak czy owak widać, że czują się w tym miejscu bardzo swobodnie – są u siebie, a nie w obcej, zimnej instytucji. Sami zresztą decydują o tym, co się tutaj robi, a nierzadko prowadzą zaproponowane przez siebie zajęcia, ci, którzy kierują domem kultury, twierdzą bowiem, że ich głównym zadaniem jest udzielanie pomocy innym w zrealizowaniu ich własnych marzeń.

Bitwa na poduszki

W czasie warsztatów rodzinnych w niepołomickim parku, mali piraci, abordażują statek zbudowany z kostek siana

Taki sposób myślenia o domu kultury, taka jego koncepcja żywo przypomina polskie przedwojenne domy społeczne, które tuż po wojnie były spontanicznie odbudowywane, szybko jednak przez ówczesną władzę zostały zastąpione innym, wzorowanym na modelu sowieckim domem kultury, co skutecznie wyparło je także ze społecznej pamięci. Drugie, równie wyraźnie pokrewne z podłęskim domem kultury wzorce instytucji znaleźć można w zachodnich społeczeństwach demokratycznych. W obu wypadkach głównym powodem ich istnienia jest ukonstytuowanie wspólnej sfery publicznej. Aby to wyjaśnić, sięgnę do przykładów zaczerpniętych z małej wsi holenderskiej oraz z dużego niemieckiego miasta – Norymbergi. Tu i tam o domu kultury mówi się przede wszystkim jako o miejscu spotkań, czymś, co powstało w odpowiedzi na najprostszą ludzką potrzebę, czyli pragnienie rozmowy. Tu i tam opowiadano mi o motywowanych tą właśnie potrzebą ludziach, którzy często zatrzymywali się przed lokalnym sklepem, by tam zamienić z kimś dwa słowa, wygodniej i przyjemniej było jednak prowadzić takie rozmowy nie na ulicy ale w jakimś ciepłym miejscu, dlatego postanowiono założyć dom kultury. Przed wojną w Polsce ta sama potrzeba stała u podstaw tak zwanych wtedy domów ludowych albo domów społecznych, zakładanych przez lokalne społeczności, zazwyczaj zresztą bez pomocy władz samorządowych. Stały się one jedną z ważnych instytucji społeczeństwa obywatelskiego (dlatego – nawiasem mówiąc – były tak tępione w PRL-u), nie były bowiem wyspecjalizowane w upowszechnianiu wąsko pojętej kultury,  ale przeciwnie – miały być otwarte na wszystko, co ma publiczny charakter, w takich miejscach można było zatem swobodnie i do woli z innymi pogadać, ale też można było, gdy powstała taka potrzeba, podjąć jakieś wspólne przedsięwzięcia, czy to kulturalne, czy to bardziej praktyczne, jak budowa drogi, albo założenie spółdzielni rolniczej.

Dom kultury w Podłężu stosuje zatem dobre tradycje, choć nie wydaje się, by robił to świadomie, jest za to zupełnie niepodobny do typowych domów kultury w dzisiejszej Polsce, jest także czymś innym, niż chętnie dziś propagowana animacja.

Aby to wyjaśnić, najpierw znów odwołam się do przykładu. Tym razem będzie to opowiedziana mi przez Beatę i Maćka historia, której bohaterem jest regularnie odwiedzający dom kultury w Podłężu mężczyzna. Stał się on tematem opowieści, bo przez długi czas wydawał się nie odczuwać potrzeby nawiązania jakiegoś kontaktu z innymi – przychodził posiedzieć sobie na kanapie w holu, czasem napił się kawy albo herbaty, z nikim jednak nie podejmował rozmowy. Po pewnym czasie znalazł powód do włączenia się w dialog, potem wziął udział we wspólnych działaniach, nie był jednak do tego przez nikogo nakłaniany. Przeciwnie, Beata i Maciek opowiedzieli mi o nim właśnie po to, by pokazać, jak dalecy są od przekonania, że taka presja byłaby stosowna. Komentując tę historię i swoje w niej postępowanie zauważyli, że dla wielu z nas cenne jest samo wyjście z domu, przebywanie wśród ludzi, z którymi nie łączą więzy rodzinne, a których obecność jest z jakiegoś powodu pokrzepiająca.

W środku grzyba

Grupa teatralna wewnątrz instalacji artystycznej „Grzyb”

Lubię tę historię, bo dzięki niej zobaczyć można różnicę między działaniem zorientowanym na kształtowanie sfery publicznej a tym, co nazywane jest animacją. Ta ostania mimo otwartości wpisanego w nią wzoru osobowego, zbudowana jest wokół schematu wychowawca – wychowanek. „Tchnięcie ducha” w innych ludzi, czyli wyzwolenie w nich takich cech osobowych, jak kreatywność, twórczość, czy skłonność do przejawiania aktywności, nie jest niczym innym, jak kształtowaniem w nich właściwości uznawanych w animacji za szczególnie wartościowe. Takie cechy w podłęskim domu kultury zapewne również są cenione i pożądane, jak pokazuje przytoczona historia, nie jest to jednak cel nadrzędny, od nich znacznie ważniejsza okazała się bowiem po prostu akceptacja wybranego przez tego pana sposobu bycia.

Po tych wstępnych uwagach nadszedł czas, by pokusić się na rozważania na bardziej abstrakcyjnym poziomie. Od początku przygody z Podłężem odniosłam wrażenie, że sprawia to pewną trudność uczestnikom i twórcom tej instytucji. Z jednej strony wyrażali przekonanie, że zaistniało tu coś nowatorskiego, co warte jest upowszechnienia, z drugiej jednak – dzielili się poczuciem jakiejś bezradności przy próbach tego zdefiniowania.

Nie znaczy to, by działania tu podejmowane były chaotyczne, albo, że wszystko, co tu zaistniało stało się przypadkowo, przeciwnie – używając języka socjologii można raczej powiedzieć, że dom kultury w Podłężu jest kierowany przez ludzi, którzy posługują się spójną roboczą teorią, mają więc własny zespół poglądów, on zaś ujawnia się w ich działaniach oraz ich decyzjach. Robocza teoria nie jest jednak taką teorią, z jaką mamy do czynienia w nauce. Od tej ostatniej różni się przede wszystkim tym, że nie wymaga abstrakcyjnego języka, jest przez to ściśle związana z konkretnym, sytuacyjnym kontekstem. Jej owoce łatwiej jest obserwować w działaniu, znacznie trudniej natomiast przekazać je komuś inaczej niż tylko opowiadając konkretne historie.

Kiedy szukamy odpowiedzi na pytanie, skąd biorą się takie trudności, możemy oczywiście brać pod uwagę rozmaite czynniki, tutaj chciałabym jednak zaproponować, by skupić się na tym, co ma charakter społeczny, przenieść w ten sposób dyskusję na poziom wspólny, a tym samym skoncentrować się na tym, co oddziaływać może nie tylko w samym Podłężu. Ściśle związane jest to z tym, że dyskurs, którym powszechnie się posługujemy, jest na takie pojęcia, jak sfera publiczna po prostu ślepy. Samo to określenie jest oczywiście obecne w języku, a nawet dosyć często jest używane, dla większości z nas jest jednak terminem pustym, pozbawionym treści, bo opisującym coś, czego nie ma się okazji doświadczyć i co w rezultacie jest prawie niewidzialne.

Mam tu na myśli sferę publiczną, o jakiej mówi Arendt, która na tle innych obszarów w życiu społecznym, wyróżnia się tym, iż skupia w sobie ludzi wolnych, a jednocześnie wzajemnie sobie równych – ci, którzy mieli okazję w niej uczestniczyć, poczuli się zatem ludźmi wolnymi wśród innych, równych ludzi. Takie relacje i takie zasady nie są w społeczeństwie czymś naturalnym, przeciwnie, sfera publiczna jest strefą sztuczną, która istnieje dzięki zawarciu rodzaju umowy społecznej. W takiej umowie ustalona jest zasada, że w obrębie sfery publicznej bierze się w nawias ważniejsze różnice między ludźmi, takie, jak bogactwo lub bieda, wysoka lub niska pozycja społeczna, czy nawet stopień wykształcenia albo inteligencja. Różnic tych nie znosi się, ani się ich nie likwiduje, a jedynie ustanawia wyodrębnioną strefę, w której przestają się one liczyć. Jest to zatem – jak już powiedziano – sfera sztuczna, ale ona właśnie daje unikalne szanse na praktykowanie publicznej wolności, a wraz z tym także na doświadczenie publicznego szczęścia.

Trzeba bowiem pamiętać, że wolność publiczna jest czymś innym, od wolności prywatnej. Ta pierwsza – jak pisze Arendt – polega na udziale w sprawach publicznych, a związana z tymi sprawami aktywność nie stanowi bynajmniej obciążenia, lecz daje podejmującym je ludziom uczucie szczęścia, jakiego nie zdobędzie się nigdzie indziej” (H. Arendt, O rewolucji, s. 120). W odróżnieniu od niej wolność prywatna ani nie potrzebuje sfery publicznej, ani nie musi się takimi sprawami zajmować, dlatego jest ona możliwa nawet pod rządami despotycznej władzy. Brak wolności nie polega wtedy na odebraniu obywatelom swobód osobistych, ale na fakcie „że świat spraw publicznych był dla nich nieznany”. (H. Arendt, O rewolucji, s. 126). W takich warunkach można nie dostrzegać swego zniewolenia, jeśli bowiem sfera publiczna nie zostanie ustanowiona, jeśli nie wytworzą się o niej żadne wyobrażenia, świat spraw publicznych będzie dla ludzi niewidzialny. Ich język i ich pojęcia nie będą mogły objąć takiego świata, staną się zatem na niego po prostu ślepe.

Z takim właśnie problemem mamy do czynienia w Polsce, nie dlatego, że nasze rządy są despotyczne, ale dlatego, że mając rządy demokratyczne, nie udało się nam wytworzyć sfery publicznej. Wiele znaleźć można na to dowodów, w kontekście tych rozważań najważniejszy wydaje się jednak zanik publicznego szczęścia – szczęście w powszechnej świadomości  przeniosło się bowiem do sfery prywatnej. Ta na pierwszy rzut oka błaha sprawa, przy bliższym wejrzeniu okazuje się bardzo istotna. Z jej powodu nieliczni zaangażowani w sprawy publiczne ludzie, czy to działający w stowarzyszeniach, czy też pełniący funkcje publiczne, nie mogą liczyć na zbyt wielkie uznanie i szacunek. To, co robią, jest bowiem odczytywane przez pryzmat prywatności, to zaś sprawia, że przypisuje się im albo niecne motywacje (żądzę władzy lub chęć „dorwania się do żłobu”), albo też w najlepszym razie poczucie obowiązku. Ponieważ jednak ta druga motywacja jest uważana za raczej rzadką, konieczna jest stała kontrola pełniących publiczne role ludzi. To z kolei jest jedyną motywacją szarego obywatela do zaangażowania w sprawy publiczne, trudno się więc dziwić, że gdy tylko może, się od tego uchyla. Sprawy publiczne są w rezultacie tak odpychające, że – jak wynika z badań – takie zawody, jak radny, burmistrz, a nawet ksiądz cieszą się mniejszym prestiżem, aniżeli zawód sprzątaczki.

Wystawa patchworku

Wystawa prac uczestników warsztatów Patchworku zgromadziła tłumy

Może się wydawać, że to, o czym tutaj piszę, nie ma  bliskiego związku z domem kultury w Podłężu, bez tego jednak trudno byłoby docenić jego wyjątkowość. Uśmiech, o jakim na początku wspomniałam jest tu stale obecny, nie ma on jednak nic wspólnego z zadowoleniem osoby, która właśnie wygrała milion złotych i może teraz zafundować sobie wycieczkę na wyspy kanaryjskie. Jest to uśmiech ludzi, którzy poczuli smak publicznego szczęścia. O nim mówią nie tylko Beata i Maciek, którzy odrzucając stereotyp, zapewniają, że ich praca daje im nieporównywalną z niczym innym radość, podobnego zdania są rezydenci, którzy przyszli tutaj uczyć się zawodu, burmistrz opowiada o własnych dzieciach, które na początku roku szkolnego zapisały się na zajęcia w kilku miejscach, szybko jednak zdecydowały, że chcą chodzić tylko do Podłęża, bo tam świetnie się czują, to samo mówią do mnie ludzie podczas otwarcia ośrodka po remoncie, pytając – z dumą, bo przewidują pełną entuzjazmu odpowiedź – czy podoba mi się ich wyremontowany budynek. A ja opowiadam to wszystko licząc się z zarzutem naiwności, idealizmu, albo nawet z drwiną, bo wiem, że pojęcie publicznego szczęścia jest dziś niemal zupełnie zapomniane.

Obcość pojęć, które opisują to, co wydarzyło się w Podłężu, jest najlepszym świadectwem tego, że została tu przełamana zasiedziała rutyna, że faktycznie jest to nowatorskie. Oznacza to także, że zbudowanie takiej instytucji nie jest zadaniem łatwym. Podejmując się tego, uruchamia się procesy porównywalne do małej, lokalnej rewolucji. Bez wątpienia dojść wtedy musi do starcia z hamującymi ją konserwatywnymi siłami, mogą lub nawet muszą pojawić się też ofiary tej rewolucji. Choć Beata i Maciek niechętnie o tym mówią, w końcu jednak przyznają, że miejscowi ludzie obserwując ich działania spodziewali się nie sukcesu, ale wielkiej katastrofy. Próby integracji społecznej natrafiały na dużą niechęć i nieufność, a wiele z nich kończyło się fiaskiem. Teraz jednak sfera publiczna już tu zaistniała, stała się czymś oczywistym, czymś, co jak wszystko, co jest częścią życia codziennego – przybrało barwę rzeczy samo przez się zrozumiałych. Pod tym względem Podłęże jest na polskiej scenie nietypowe i z tego powodu chciałoby się je rozmnożyć.

Nie mam pojęcia skąd wzięli się tacy ludzie jak Beata i Maciek, nie wiem też gdzie nauczyli się swoich roboczych teorii, ale nie to jest dla mnie najważniejsze, bo jeśli ktoś poczuje bakcyl publicznego szczęścia, na pewno nie będzie chciał go już utracić.


dr hab. Ewa Bobrowska – socjolog i pedagog społeczny. Jej główne zainteresowania to teoria dyskursu oraz teorie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Pracuje w UJ. Autorka m.in.: takich publikacji jak “Przemiany modelowe instytucji domu kultury”.

Tekst powstał w ramach projektu Strefa52 dofinansowanego ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dodaj komentarz